 |
Tadeusz Małysz (1929-1971) |
Wszystko cokolwiek się dzieje, dzieje się z dopuszczenia Bożego. On też niewątpliwie ze wszystkiego nas wyprowadzi. Bóg nas ciężko doświadcza, ale pomaga też w noszeniu krzyża przeznaczonego dla nas. Taka jest Jego wola, nikt nie jest w stanie stawić jej opór lub sprzeciwić się jej.
Tadeusz Małysz
(List nr 8 – 23.09.1952)
Rodzice moi są przykładem pokolenia wojennego, któremu po wojnie przyszło żyć w skrajnie trudnych warunkach, bardzo ubogich pod wieloma względami. Trudnych także ze względu na możliwość startu życiowego. Mimo wszystko posiadali marzenia, pragnienia, dążyli do ich realizacji, dodawały im one motywacji. Godna podziwu wydaje się być ich walka z przeciwnościami życia. Na tej drodze napotykali wiele przeszkód. Przeżyli ze sobą tylko 19 lat! Kochali się wzajemnie i my, dzieci, tę miłość odczuwaliśmy.
Tadeusz urodził się w 28. stycznia
1929 roku w Ustroniu. Zawsze mówił, że przy wpisywaniu go do Ksiąg Metrykalnym
popełniono błąd i wpisano datę o jeden dzień późniejszą, tj. 29. stycznia. Wraz
z rodzicami i rodzeństwem przeżył trudny okres wojny – wywózki przez okupanta
na roboty na Dolny Śląsk. Po wojnie chciał szybko uzupełnić stracony
edukacyjnie czas, podjął naukę w technikum i już wówczas nadszarpnięte
przeżyciami wojennymi zdrowie dawało o sobie znać. Wkrótce osiągnął pełnoletniość
i wojsko zaczęło mu „deptać po piętach”. Szukał odroczenia poprzez dalszą
naukę, później wykorzystał nakaz pracy
kierujący go do Krakowa. W 1951 roku poznał Zofię Marszałkówną z Goleszowa.
Pokochali się i postanowili razem iść dalej przez życie. We wrześniu 1952 roku
pobrali się…
70 lat później… – wspominanie
Jest rok 2022. Upalne
lato. Termometry wskazują +35⁰C na zewnątrz, w mieszkaniu - +27⁰C. Postanowiłam
spisywać nasuwające się refleksje. Czasy zmieniły się tak bardzo, że mało kto
chce słuchać starych rodzinnych opowieści o swych przodkach. Dziś należę do
najstarszego pokolenia i jeśli ja nie opowiem, to już nikt tego nie zrobi.
Tylko ja pamiętam Dziadka Adolfa, Babcię Makowiecką, Braci i Siostry mojego
ojca Tadeusza.
Zabawkarstwo
Nie pamiętam, żeby
Ojciec się z nami bawił. Natomiast konstruował i wykonywał dla nas zabawki.
Było nas dwoje, więc nasze towarzystwo miało nam wystarczyć.
Dla mnie Ojciec wykonał
mebelki dla. Był to kredensik z małymi półeczkami, na których mieściły się małe
plastikowe talerzyki i czajniczek. Kredensik był biały, na wysokość mierzył ok.
40 cm, do niego pasował okrągły stolik i
dwa krzesełka. Zrobił też wózek na kółkach, które chyba się nie obracały. Drugi
wózek był wykonany z twardego drutu, był ładnie wykończony kolorową ceratą,
kółeczka były drewniane. Wyposażenie wózków i łóżeczka uszyła moja Babcia
Hanusia.
Dla mojego Brata Tatuś
wykonał dźwig. Był dosyć duży, spawany w drutu. Posiadał haczyk na sznurku i
można było na niego coś zahaczyć i korbką ciągnąć w górę. Drugą zabawką
wykonaną przez niego była kolejka linowa składająca się z rozciąganej linki
między krzesłem a klamką drzwi i zawieszonym na nim wagoniku metalowym, który
siłą ciężkości jechał w dół.
Malarstwo i rysunek, galanteria
drzewna
Dla swoich dzieci
rysował ołówkiem obrazki do kolorowania. Lata 50. XX w. były okresem bardzo
ubogim w zabawki, kolorowanki i inne gadżety do zabawy. Były też drogie i
Rodziców moich nie zawsze było stać na to, by kupować nowe zabawki. To, co
posiadaliśmy musiało nam wystarczyć na długo. A to, co wykonywał mój Ojciec
rekompensowało nam istniejące braki.
Większość obrazków
mojego Ojca zachowała się do dnia dzisiejszego. Są wklejone do albumiku,
namalowane w pamiętniku, w ramkach wiszą na ścianach naszego domu. To piękne niewielkich
rozmiarów akwarelki.
W wolnym czasie Ojciec
zajmował się obróbką w drewnie. Posiadał tokarkę i toczył różne przedmioty. Do
dzisiaj zachował się jeden świecznik, kasetka i małe puzderko na puder lub
drobną biżuterię. Nakładał później lakier bezbarwny, ale wcześniej czarnym
tuszem malował miniaturowy obrazek.
Fotografika
Rodzina były
najczęstszym obiektem Jego fotografii. Odziedziczył aparat teścia, pozostało
też skromne wyposażenie ciemni. Tadeusz potrafił doskonale to wszystko
wykorzystać. Fotografowanie i samodzielne wywoływanie zdjęć było pasją jego
życia. W długie zimowe wieczory instalował się w łazience, którą najłatwiej
było zaciemnić. Znosił ze strychu duży powiększalnik, kuwety na odczynniki i
zabierał się do wywoływania zdjęć. Uwielbiałam być wtedy z nim w ciemni i przypatrywać
się temu, jak wyczarowywał obrazki na papierze fotograficznym. Dla dziecka było
to niesamowite przeżycie, coś magicznego tkwiło w tym.
Pamiętam suszące się nad
piecem w kuchni klisze filmowe, z których później wywoływane były zdjęcia. Całe
mnóstwo zdjęć różnej wielkości tak, jak wielki był papier, czasem ciął na
mniejsze formaty. Kolejnym etapem pracy było przycinanie zdjęć, segregowanie na
album dla córki i syna. Pewnie, gdyby nie te fotografie, nie pamiętałabym wielu
wydarzeń. Dzięki zdjęciom zachowały się w pamięci do dzisiaj.
Motoryzacja
Udało mu się zrealizować
swoje marzenie motoryzacyjne. W początkiem lat 60. XX w. kupił samochód marki
niemieckiej DKW, popularnie zw. Dekawką. Niesamowite wydarzenie, jak na owe
czasy. Ludzie w Goleszowie posiadali co najwyżej motory, ale samochód osobowy
prywatny to był chyba jedyny wówczas. Kilka lat później było ich już kilka. Ale
Ojciec też szedł z postępem motoryzacyjnym i starą Dekawkę z finansowym
wsparciem Babci Hanusi zamienił na Syrenę rocznik 1959. Dekawką najdalej
byliśmy w Bielsku-Białej, potem na Kubalonce, możliwe, że na Równicy również, w
Cieszynie, Ustroniu. Czasem woda w chłodnicy się zagotowała i trzeba było się
zatrzymać, odczekać, by woda ostygła lub zapukać do przydrożnego domu i
poprosić o zimną wodę.
„Syrenka” była
mocniejszym samochodem. Wytrzymała wiele podróży wymienię kilka – Zakopane, Kraków, Ojców, Morze
Bałtyckie, Chorzów, itd. Chcę jednak bardziej skupić się na moim Ojcu i jego
pasji. Część szopy przebudował na garaż.
Była trochę za krótka, więc ją przedłużył dobudówką, wykopał kanał, który
ułatwiał zajrzenie pod samochód. Na ścianach miał pełno półek z narzędziami i
częściami zapasowymi. Wszędzie był zawsze idealny porządek, wszystkie narzędzia
były na swoim miejscu, nie trzeba było niczego szukać. Tatuś był prawie
samowystarczalnym mechanikiem samochodowym. Wszystkie drobne naprawy wykonywał
sam. Kieda zaszła potrzeba przeprowadzał konserwację podwozia. Miał w w biurze,
gdzie pracował kilku kolegów „syrenkowiczów”, którzy wzajemnie sobie pomagali
przy naprawach, konsultowali się.
Ojciec bardzo dbał o
swoją „Syrenkę”. W garaży zawsze nakrywał ją brezentem, który miał chronić
przed uciążliwym pyłem cementowym. Po deszczu zawsze pozostawał jeszcze długo w
garaży, wycierając do sucha karoserię. Nie było odkurzacza, więc ręcznie
wymiatał każdy zakamarek wnętrza. Dał zrobić nową tapicerkę na siedzenia z
czerwonej (ceglastej) dermy, pewnie nie miał wielkiego wyboru kolorystycznego,
ale ta czerwień rozweselała siermiężne wnętrze samochodu.
Sporty zimowe i turystyka, krajoznawstwo
Nie mogę pominąć tutaj chociaż krótkiej opowieści o zamiłowaniach do sportów zimowych, turystyki i krajoznawstwa. Po wybudowaniu wyciągu krzesełkowego na Czantorię, gdzie jego brat Janek został kierownikiem, Ojciec często z nami tam jeździł „Syrenką”. Sam zbudował bagażnik, który montował na dachu, by ułatwić wożenie nart i sanek w zimie, a w lecie namiotu i sprzętu turystycznego. Gdy mój Brat nauczył się jeździć dobrze na nartach, razem wyciągiem jechali na Czantorię, później z niej razem zjeżdżali. Od brata Janka otrzymywał darmowy bilet i czasem udało im się kilka razy wyjechać i zjechać. Wszyscy jego bracia jeździli na nartach.
Posiadanie samochodu
umożliwiło moim Rodzicom zwiedzanie Polski tej bliskiej, na którą składała się
nasza Mała Ojczyzna – Ziemia Cieszyńska. Ojciec pokazywał nam piękno Beskidów,
prowadził chyba prawie wszystkimi ścieżkami beskidzkimi, które znał ze swojej
młodości, z wypadów ze swoimi braćmi, a później ze swoją narzeczoną Zofią. Uwielbiał
turystykę niezorganizowaną. Kilka razy byliśmy pod namiotami nad morzem. Starał
się, by nam niczego nie brakło, byśmy mieli wygodę i miłe wspomnienia. I tak
było! Wyjazdy były dużym logistycznym
przedsięwzięciem. Już w domu starał się, by samochód był sprawny. Odznaczał się ogromną
przezornością, bo zabierał ze sobą wszystkie części zapasowe, które mogły po
drodze ulec awarii. Wypożyczył duży 4-osobowy namiot w klubie sportowym w
Cementowni, materace dmuchane, koce. Zakupił kuchenkę i butlę gazową. Aparat
fotograficzny i kilka kliszy filmowych były Jego nieodłącznym towarzyszem
podróży wszelkich.
Poszukiwanie rajskiej oazy na
ziemi

Rajską oazę stanowił
Królów – okolica u podnóża Małej Czantorii a na południowym zboczu Jelenicy.
Tam ojciec Tadeusza zakupił kiedyś na skraju lasu działkę z przepięknymi
widokami na Czantorię i Równicę. Z czasem tam powstał murowany letniskowy
domek, który po z czasem przejął Józef mieszkający w wówczas w Kętrzynie. W
lecie bardzo często przyjeżdżaliśmy do Ustronia na Królów. Przy okazji pobytu w
Ustroniu odwiedzał swoją najmłodszą siostrę Martę, przywoził jej owoce z
naszego dużego sadu w Goleszowie. A Królów był ujmujący z powodu widoków tam
roztaczających się. Mój Ojciec znał tam wszystkie ścieżki i dróżki leśne, znał
ludzi, którzy tam mieszkali. Miał wiele wspomnień z tym miejscem. Czasem nam
dzieciom coś opowiadał. Cisza, ptaki, zieleń, widoki (i wspomnienia
dzieciństwa) sprawiały, że mój Ojciec tam czuł się szczęśliwy i zrelaksowany.
Końcem lat 60. XX w. wybudował tam drewniany kamping.

Jego marzeniem było
znaleźć na ziemi takie niebiańskie miejsce, gdzie mógłby relaksować się po
trudach codziennych. Zanim jednak jego wymarzony kamping stanął na Królowie,
dwukrotnie zmieniał miejsce swego usytuowania. Pierwsze miejsce to Dzięgielów
nad strumykiem, na skraju lasu, w cieniu wielkiego zamku dzięgielowskiego. Sam
znalazł to miejsce, z rozbiórki drewnianych silosów w cementowni zakupił dwa
duże półokrągłe elementy. Zespoił je klamrami, zadaszył, wprawił drzwi i okno.
Nie trzeba było jechać daleko i już było się w pięknym cichym wówczas miejscu,
dla nas dzieci frajdą był strumyk, w którym brodziliśmy i rzucali kamieniami
(może bardziej mój brat niż ja), biegaliśmy po lesie, On – mój Ojciec szedł
wtedy z nami i szukał grzybów (czasem znalazł coś), Mamusia przygotowywała
piknik. To samo ciasto i ziołowa herbata z sokiem malinowy tam smakowała
zupełnie inaczej niż w domu, zawsze jedzenia brakowało, taki apetyt z bratem
dostawaliśmy. Miejsce to nie satysfakcjonowało mojego Ojca. To nie był jego
ukochany Ustroń i Czantoria!
Szukał dalej miejsca dla siebie i swoich
ukochanych. Wydawało mu się, że wreszcie znalazł… - był to Ustroń-Polana, lewy
brzeg Wisły, blisko woda, podnóże Czantorii z jednej strony, Równica z drugiej.
Wspomnienia dzieciństwa, bo teren, na którym stanął nasz kamping był własnością
kuzyna. Spędziliśmy tam wiele pięknych
chwil. Jednak niespokojna dusza mojego Ojca poszukiwała dalej idealnego
miejsca. Wreszcie koło się zamknęło… rozebrał domek zbudowany z samych drzwi z
odzysku i dużego okna i przewiózł na Królów. To była oaza szczęśliwości tu na
ziemi, teraz był już tego pewien…