sobota, 6 sierpnia 2022

Wspomnienie o moim Ojcu

Tadeusz Małysz
(1929-1971)


Wszystko cokolwiek się dzieje, dzieje się z dopuszczenia Bożego. On też niewątpliwie ze wszystkiego nas wyprowadzi. Bóg nas ciężko doświadcza, ale pomaga też w noszeniu krzyża przeznaczonego dla nas. Taka jest Jego wola, nikt nie jest w stanie stawić jej opór lub sprzeciwić się jej.

Tadeusz Małysz
(
List nr 8 – 23.09.1952)

Rodzice moi są przykładem pokolenia wojennego, któremu po wojnie przyszło żyć w skrajnie trudnych warunkach, bardzo ubogich pod wieloma względami. Trudnych także ze względu na możliwość startu życiowego. Mimo wszystko posiadali marzenia, pragnienia, dążyli do ich realizacji, dodawały im one motywacji. Godna podziwu wydaje się być ich walka z przeciwnościami życia. Na tej drodze napotykali wiele przeszkód. Przeżyli ze sobą tylko 19 lat! Kochali się wzajemnie i my, dzieci, tę miłość odczuwaliśmy.

Tadeusz urodził się w 28. stycznia 1929 roku w Ustroniu. Zawsze mówił, że przy wpisywaniu go do Ksiąg Metrykalnym popełniono błąd i wpisano datę o jeden dzień późniejszą, tj. 29. stycznia. Wraz z rodzicami i rodzeństwem przeżył trudny okres wojny – wywózki przez okupanta na roboty na Dolny Śląsk. Po wojnie chciał szybko uzupełnić stracony edukacyjnie czas, podjął naukę w technikum i już wówczas nadszarpnięte przeżyciami wojennymi zdrowie dawało o sobie znać. Wkrótce osiągnął pełnoletniość i wojsko zaczęło mu „deptać po piętach”. Szukał odroczenia poprzez dalszą naukę, później  wykorzystał nakaz pracy kierujący go do Krakowa. W 1951 roku poznał Zofię Marszałkówną z Goleszowa. Pokochali się i postanowili razem iść dalej przez życie. We wrześniu 1952 roku pobrali się…

70 lat później… – wspominanie

Jest rok 2022. Upalne lato. Termometry wskazują +35⁰C na zewnątrz, w mieszkaniu - +27⁰C. Postanowiłam spisywać nasuwające się refleksje. Czasy zmieniły się tak bardzo, że mało kto chce słuchać starych rodzinnych opowieści o swych przodkach. Dziś należę do najstarszego pokolenia i jeśli ja nie opowiem, to już nikt tego nie zrobi. Tylko ja pamiętam Dziadka Adolfa, Babcię Makowiecką, Braci i Siostry mojego ojca Tadeusza.

Zabawkarstwo

Nie pamiętam, żeby Ojciec się z nami bawił. Natomiast konstruował i wykonywał dla nas zabawki. Było nas dwoje, więc nasze towarzystwo miało nam wystarczyć.

Dla mnie Ojciec wykonał mebelki dla. Był to kredensik z małymi półeczkami, na których mieściły się małe plastikowe talerzyki i czajniczek. Kredensik był biały, na wysokość mierzył ok.  40 cm, do niego pasował okrągły stolik i dwa krzesełka. Zrobił też wózek na kółkach, które chyba się nie obracały. Drugi wózek był wykonany z twardego drutu, był ładnie wykończony kolorową ceratą, kółeczka były drewniane. Wyposażenie wózków i łóżeczka uszyła moja Babcia Hanusia.

Dla mojego Brata Tatuś wykonał dźwig. Był dosyć duży, spawany w drutu. Posiadał haczyk na sznurku i można było na niego coś zahaczyć i korbką ciągnąć w górę. Drugą zabawką wykonaną przez niego była kolejka linowa składająca się z rozciąganej linki między krzesłem a klamką drzwi i zawieszonym na nim wagoniku metalowym, który siłą ciężkości jechał w dół.

Malarstwo i rysunek, galanteria drzewna

Dla swoich dzieci rysował ołówkiem obrazki do kolorowania. Lata 50. XX w. były okresem bardzo ubogim w zabawki, kolorowanki i inne gadżety do zabawy. Były też drogie i Rodziców moich nie zawsze było stać na to, by kupować nowe zabawki. To, co posiadaliśmy musiało nam wystarczyć na długo. A to, co wykonywał mój Ojciec rekompensowało nam istniejące braki.

Większość obrazków mojego Ojca zachowała się do dnia dzisiejszego. Są wklejone do albumiku, namalowane w pamiętniku, w ramkach wiszą na ścianach naszego domu. To piękne niewielkich rozmiarów akwarelki.




W wolnym czasie Ojciec zajmował się obróbką w drewnie. Posiadał tokarkę i toczył różne przedmioty. Do dzisiaj zachował się jeden świecznik, kasetka i małe puzderko na puder lub drobną biżuterię. Nakładał później lakier bezbarwny, ale wcześniej czarnym tuszem malował miniaturowy obrazek.

Fotografika

Rodzina były najczęstszym obiektem Jego fotografii. Odziedziczył aparat teścia, pozostało też skromne wyposażenie ciemni. Tadeusz potrafił doskonale to wszystko wykorzystać. Fotografowanie i samodzielne wywoływanie zdjęć było pasją jego życia. W długie zimowe wieczory instalował się w łazience, którą najłatwiej było zaciemnić. Znosił ze strychu duży powiększalnik, kuwety na odczynniki i zabierał się do wywoływania zdjęć. Uwielbiałam być wtedy z nim w ciemni i przypatrywać się temu, jak wyczarowywał obrazki na papierze fotograficznym. Dla dziecka było to niesamowite przeżycie, coś magicznego tkwiło w tym.

Pamiętam suszące się nad piecem w kuchni klisze filmowe, z których później wywoływane były zdjęcia. Całe mnóstwo zdjęć różnej wielkości tak, jak wielki był papier, czasem ciął na mniejsze formaty. Kolejnym etapem pracy było przycinanie zdjęć, segregowanie na album dla córki i syna. Pewnie, gdyby nie te fotografie, nie pamiętałabym wielu wydarzeń. Dzięki zdjęciom zachowały się w pamięci do dzisiaj.

Motoryzacja


Udało mu się zrealizować swoje marzenie motoryzacyjne. W początkiem lat 60. XX w. kupił samochód marki niemieckiej DKW, popularnie zw. Dekawką. Niesamowite wydarzenie, jak na owe czasy. Ludzie w Goleszowie posiadali co najwyżej motory, ale samochód osobowy prywatny to był chyba jedyny wówczas. Kilka lat później było ich już kilka. Ale Ojciec też szedł z postępem motoryzacyjnym i starą Dekawkę z finansowym wsparciem Babci Hanusi zamienił na Syrenę rocznik 1959. Dekawką najdalej byliśmy w Bielsku-Białej, potem na Kubalonce, możliwe, że na Równicy również, w Cieszynie, Ustroniu. Czasem woda w chłodnicy się zagotowała i trzeba było się zatrzymać, odczekać, by woda ostygła lub zapukać do przydrożnego domu i poprosić o zimną wodę.

„Syrenka” była mocniejszym samochodem. Wytrzymała wiele podróży  wymienię kilka – Zakopane, Kraków, Ojców, Morze Bałtyckie, Chorzów, itd. Chcę jednak bardziej skupić się na moim Ojcu i jego pasji.  Część szopy przebudował na garaż. Była trochę za krótka, więc ją przedłużył dobudówką, wykopał kanał, który ułatwiał zajrzenie pod samochód. Na ścianach miał pełno półek z narzędziami i częściami zapasowymi. Wszędzie był zawsze idealny porządek, wszystkie narzędzia były na swoim miejscu, nie trzeba było niczego szukać. Tatuś był prawie samowystarczalnym mechanikiem samochodowym. Wszystkie drobne naprawy wykonywał sam. Kieda zaszła potrzeba przeprowadzał konserwację podwozia. Miał w w biurze, gdzie pracował kilku kolegów „syrenkowiczów”, którzy wzajemnie sobie pomagali przy naprawach, konsultowali się.

Ojciec bardzo dbał o swoją „Syrenkę”. W garaży zawsze nakrywał ją brezentem, który miał chronić przed uciążliwym pyłem cementowym. Po deszczu zawsze pozostawał jeszcze długo w garaży, wycierając do sucha karoserię. Nie było odkurzacza, więc ręcznie wymiatał każdy zakamarek wnętrza. Dał zrobić nową tapicerkę na siedzenia z czerwonej (ceglastej) dermy, pewnie nie miał wielkiego wyboru kolorystycznego, ale ta czerwień rozweselała siermiężne wnętrze samochodu.

Sporty zimowe i turystyka, krajoznawstwo


Nie mogę pominąć tutaj chociaż krótkiej opowieści o zamiłowaniach do sportów zimowych, turystyki i krajoznawstwa. Po wybudowaniu wyciągu krzesełkowego na Czantorię, gdzie jego brat Janek został kierownikiem, Ojciec często z nami tam jeździł „Syrenką”. Sam zbudował bagażnik, który montował na dachu, by ułatwić wożenie nart i sanek w zimie, a w lecie namiotu i sprzętu turystycznego. Gdy mój Brat nauczył się jeździć dobrze na nartach, razem wyciągiem jechali na Czantorię, później z niej razem zjeżdżali. Od brata Janka otrzymywał darmowy bilet i czasem udało im się kilka razy wyjechać i zjechać. Wszyscy jego bracia jeździli na nartach.

Posiadanie samochodu umożliwiło moim Rodzicom zwiedzanie Polski tej bliskiej, na którą składała się nasza Mała Ojczyzna – Ziemia Cieszyńska. Ojciec pokazywał nam piękno Beskidów, prowadził chyba prawie wszystkimi ścieżkami beskidzkimi, które znał ze swojej młodości, z wypadów ze swoimi braćmi, a później ze swoją narzeczoną Zofią. Uwielbiał turystykę niezorganizowaną. Kilka razy byliśmy pod namiotami nad morzem. Starał się, by nam niczego nie brakło, byśmy mieli wygodę i miłe wspomnienia. I tak było!  Wyjazdy były dużym logistycznym przedsięwzięciem. Już w domu starał się, by samochód  był sprawny. Odznaczał się ogromną przezornością, bo zabierał ze sobą wszystkie części zapasowe, które mogły po drodze ulec awarii. Wypożyczył duży 4-osobowy namiot w klubie sportowym w Cementowni, materace dmuchane, koce. Zakupił kuchenkę i butlę gazową. Aparat fotograficzny i kilka kliszy filmowych były Jego nieodłącznym towarzyszem podróży wszelkich.

Poszukiwanie rajskiej oazy na ziemi

Rajską oazę stanowił Królów – okolica u podnóża Małej Czantorii a na południowym zboczu Jelenicy. Tam ojciec Tadeusza zakupił kiedyś na skraju lasu działkę z przepięknymi widokami na Czantorię i Równicę. Z czasem tam powstał murowany letniskowy domek, który po z czasem przejął Józef mieszkający w wówczas w Kętrzynie. W lecie bardzo często przyjeżdżaliśmy do Ustronia na Królów. Przy okazji pobytu w Ustroniu odwiedzał swoją najmłodszą siostrę Martę, przywoził jej owoce z naszego dużego sadu w Goleszowie. A Królów był ujmujący z powodu widoków tam roztaczających się. Mój Ojciec znał tam wszystkie ścieżki i dróżki leśne, znał ludzi, którzy tam mieszkali. Miał wiele wspomnień z tym miejscem. Czasem nam dzieciom coś opowiadał. Cisza, ptaki, zieleń, widoki (i wspomnienia dzieciństwa) sprawiały, że mój Ojciec tam czuł się szczęśliwy i zrelaksowany. Końcem lat 60. XX w. wybudował tam drewniany kamping. 
Jego marzeniem było znaleźć na ziemi takie niebiańskie miejsce, gdzie mógłby relaksować się po trudach codziennych. Zanim jednak jego wymarzony kamping stanął na Królowie, dwukrotnie zmieniał miejsce swego usytuowania. Pierwsze miejsce to Dzięgielów nad strumykiem, na skraju lasu, w cieniu wielkiego zamku dzięgielowskiego. Sam znalazł to miejsce, z rozbiórki drewnianych silosów w cementowni zakupił dwa duże półokrągłe elementy. Zespoił je klamrami, zadaszył, wprawił drzwi i okno. Nie trzeba było jechać daleko i już było się w pięknym cichym wówczas miejscu, dla nas dzieci frajdą był strumyk, w którym brodziliśmy i rzucali kamieniami (może bardziej mój brat niż ja), biegaliśmy po lesie, On – mój Ojciec szedł wtedy z nami i szukał grzybów (czasem znalazł coś), Mamusia przygotowywała piknik. To samo ciasto i ziołowa herbata z sokiem malinowy tam smakowała zupełnie inaczej niż w domu, zawsze jedzenia brakowało, taki apetyt z bratem dostawaliśmy. Miejsce to nie satysfakcjonowało mojego Ojca. To nie był jego ukochany Ustroń i Czantoria! 

Szukał dalej miejsca dla siebie i swoich ukochanych. Wydawało mu się, że wreszcie znalazł… - był to Ustroń-Polana, lewy brzeg Wisły, blisko woda, podnóże Czantorii z jednej strony, Równica z drugiej. Wspomnienia dzieciństwa, bo teren, na którym stanął nasz kamping był własnością kuzyna.  Spędziliśmy tam wiele pięknych chwil. Jednak niespokojna dusza mojego Ojca poszukiwała dalej idealnego miejsca. Wreszcie koło się zamknęło… rozebrał domek zbudowany z samych drzwi z odzysku i dużego okna i przewiózł na Królów. To była oaza szczęśliwości tu na ziemi, teraz był już tego pewien…

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz